Był koniec sierpnia. Okropnie biłam się wtedy z myślami. Wiedziałam, że po przeprowadzce adoptujemy z Werką koty i że będę chciała w końcu mieć przy sobie psa. Najlepiej Atosa, który mieszka u rodziców. Docierało do mnie jednak stopniowo, że mój ukochany owczarek to pies, którego uszczęśliwianie na siłę miejskim życiem byłoby bardzo egoistyczne. Chore stawy i wchodzenie codziennie na piętro? Zamienienie małej wsi na wrocławskie Krzyki, gdy Atos nie przepada za nadmiernym hałasem i obcymi ludźmi? 400-kilometrowa podróż samochodem? Oddzielenie go od Pchełki – suczki, z którą jest kosmicznie zżyty? Rozsądek wygrał z emocjami i postanowiłam adoptować lub kupić innego psa, który będzie pasował do mojego obecnego stylu życia, a jesień życia Atosa zostawić w spokoju. Nie byłam jednak zadowolona, że nie będę mieć przy sobie tego psa, który jest najważniejszym czworonogiem w moim życiu.